Chłodna, wilgotnie gęsta atmosfera wypełzała z wnętrza
przymrożonej gleby. Trudno było po niej stąpać, nawet najsprytniejszymi
myślami. Być może wtedy oszalałe wróble powpadały, jak w przepaść, w
najczarniejsze od sadzy kominy. Tej nocy, podobnie jak poprzedniej majestatyczna
aura otaczała zaniedbaną fasadę, sprytnie przedzierając się przez wywietrzałe szczeliny.
Docierała pod napuchnięte sosnowe deski. Docierała nieszybko, nieuczciwie.
Pedantycznie zapełniając każdą napotkaną pustkę. Natrafiając w końcu na głęboką
serca dolinę. W sterylnie białym lecz nieprzyjemnym pokoju, tam odbyła się ta
ceremonia. Nieoczywista dla ich dwojga sytuacja, gdy przesiąknięta goryczą jak
pasożytniczy grzyb mgła, wykarmia opustoszałe serce do cna.
W tym pokoju, tuż przy łóżku, choć po przeciwnej stronie
muru, drewniane okno. Nędznie skrzypiało w takt, tak przewidującego już wiatru.
Spadało wszystko. Niemrawe liście pobliskiej brzozy, zarażone choróbskiem
kasztany. Spadało również wyrośnięte ciśnienie i poczucie, własnej wartości. Przetrawione
długoletnią korozją okiennice, wplątały się w obeschły już dziki bluszcz. Próbował
on swoich sił po drugiej stronie czerwonego muru, lecz niemiłość i wilgoć go
zdławiły. Skromnie niepewne, krople spadały tłocząc kolejną dziurę w parapecie.
Miedziane rynny poddały się już jakiś czas temu. Przelewały się kałuże,
przelewała się domowa rozpacz. Dudniły krople, dudniły ciche łzy. Ptaki w
ciemności z głodu ginęły. Deski pęczniały, chłód rozdzierał przestarzałe
firany.
Tej właśnie nocy, gdy pierwszy ptak mógł bezpowrotnie wpaść.
W tej właśnie chwili, gdy niewinna kropla, rozprysła się na drewnianym słoju. W
białym, jak pierwszy śnieg, pokoju spało ciało. Wymęczone, przeziębione. Może
to nawet jego serce, grzybem i pleśnią od dawna było już przepełnione. Tej nocy
zasypiało ono jak zawsze, na wznak ułożone. Prosto, schematycznie, bezpretensjonalnie.
Było jedynym tak nierealnym, idealnym wręcz elementem w tej całej niejasnej układance.
Nieruchome, wyziębione, okryte warstwa po warstwie białymi szmatami.
Niepachnącymi zanadto, z wieloma
niestarannymi wygnieceniami. Unosiły się szmaty, delikatnie, bezszelestnie w
rytm wydychania, w rytm powolnego, głębokiego wdychania.
Przestarzałe deski zaskrzypiały. Nie spowodowały nagłego
przebudzenia. Niczego nie wniosły, niczego nie zmieniły. Choć z całą swoją
starannością, próbowały. Może ostrzec, może zapobiec.
Gdy kolejny durny ptak, kręcił się przy kominie. Może
naiwnie wierząc, że może zdoła uratować, coś wskórać, że może on nie zginie.
Wtem wiatr, mój osobisty największy nieprzyjaciel, z najszczerszą premedytacją
wcisnął go w dół, jak ja wciskam pety w glebę. Zapewne zginął. Jeśli nie, jutro
już zginie.
Deski ponownie próbowały. Okna kołatały. Deszcz szeleścił,
wiatr wyrywał, hulał tańczył, podrygiwał. Bluszcz zrywał się i padał do stóp
ziemi. Jednym słowem świat wariował. Tylko one, nieznośne białe szmaty,
zakrywając ciało, unosiły się nieugięte w rytm serca jak diabelsko zaklęte.
Może owe ciało śniło. Może przemęczone i chore wraz z sercem
gniło. Nie chciało precedensów, wymyślnych spekulacji. Umierało samo.
Aż po chwili, gdy wiadomo dwa wróble przepadły. Deszcz
kończył swój spektakl, wiatr znudzony odleciał porywając jakieś korzenie,
liście, bibeloty. Wszystko ucichło… Pozostała ciemnia z siarczystym zimnem,
wygiętą podłogą i ciało nadal spowite w białe szmaty.
Lecz coś się jednak wydarzyło. Może to przeoczyłem. Może
to te podłe wróble, może niewinny bluszcz, albo lęk przed wiatrem i nienawiść
do bieli.
Ciało nie było już idealnie ułożone. Zaczęło pasować do otoczenia.
Przestawione, wygięte, źle poskładane. Dopasowane do poszarpanego, przelanego
potem łóżka. Ciało tego ranka, długo budziło się do życia. Kręciło się desperacko,
dusząc się w warstwach kolejnych tkanin. Nieprzyjemnie, nieświeże. Zapuszczone
jak dom, nabrzmiałe jak deski, osamotnione jak wróble, mokre jak drewniany
parapet, drewnianego okna przy czerwonym murze. Obudziło się nieswoje. Noc
pełna tortur choć niewidocznych, wyczuwalnych. Ciało stało się zimne, przelane
milionami kroplami, jak rosa potu. Obudziło się jak po niechlujnie dokonanej egzekucji.
Może to jakiś silny czar próbował dokonać egzorcyzmu. Zdewastowane łóżko,
obolałe ciało, dowody były. Świadkowie jednak poznikali. Cóż zdarzyło się tej
nocy w głowie. Kto mógłby wiedzieć, jeśli nie ciało, jeśli nie poranna łza i
rozszalałe serce. One wiedzą i mówią o tym głośno. Kto słucha nocą tych
mitycznych historii, że nawet w spokoju pośród białej kołdry, przeciętne,
dobrze ułożone ciało, może zwariować. Poddać się temu wszystkiemu, tym aurom,
czarą, rutynie, chwili, godzinie …